Prace renowacyjne w starej świątyni w klasztorze Bencien

Prace renowacyjne w starej świątyni w klasztorze Bencien

 

Tekst i zdjęcia: Aśka Jabłońska

Kiedy po trzęsieniu ziemi w 2015 roku ekspertyzy wykazały konieczność rozbiórki jednej ze świątyń na terenie klasztoru, oraz przeprowadzenia poważnych prac konstrukcyjnych w drugiej, wydawało się, że stanowiące istotną część wystroju wnętrz malowidła ścienne spisane są na straty.

Mieszkający od lat w Nepalu Andy Wojciechowski nie mógł się z tym pogodzić. Postanowił podjąć próbę uratowania malowideł. W przeznaczonej do wyburzenia świątyni Majtrei zaczął od wycinania niewielkich fragmentów tynku za pomocą szlifierki kątowej. Widziałam później tę szlifierkę – straszliwe, ciężkie monstrum. Nie wiem, jakim cudem Andy zdołał tym wyciąć ze ścian kilkaset małych plasterków tynku z malowidłami.

Ta metoda miała jednak oczywiste wady – tynk często kruszył się i pękał, a wycięcie większych fragmentów było po prostu niemożliwe. Przypadkiem dowiedziałam się o usiłowaniach Andy’ego, i okazało się, że moja profesjonalna wiedza może się tu do czegoś przydać.

I tak zaczęły się nasze codzienne narady robocze przez Skype.

Z trzech istniejących metod tzw. transferu malowideł ściennych w grę wchodziły dwie ( trzecia polega na wycinaniu fragmentu ściany – całej, z cegłami i zewnętrznym tynkiem): stacco i strappo. Stacco to właściwie to, co Andy sam z siebie wymyślił – polega na zdjęciu ze ściany malowidła wraz z warstwą tynku. Żeby uniknąć pękania tynku oraz móc zdejmować większe fragmenty, na malowidło nakleja się tak zwane licowanie – mocny klej i tkaninę, która czasowo przejmuje funkcję podłoża.

Druga metoda – strappo – polega na założeniu takiego samego licowania a następnie oderwaniu od ściany samej warstwy farby, która trzyma się na tymczasowym podłożu z kleju i tkaniny. Pozwala to na zdejmowanie dużych fragmentów malowideł – bez tworzenia specjalnych konstrukcji potrzebnych do utrzymania ciężaru tynku przy metodzie stacco.

Tyle teorii. W praktyce transfery malowideł ściennych robi się bardzo rzadko. Jest to trudne, kosztowne, a rezultaty są w zasadzie nieprzewidywalne. Nawet bardzo doświadczeni konserwatorzy dzieł sztuki często nie mają okazji spróbować żadnej z tych metod w ciągu całej swojej kariery zawodowej.

Dodatkowym utrudnieniem był fakt, że malowidła wykonano w technice akrylowej. W przypadku tradycyjnych technik można się odwołać do doświadczenia innych, poszukać wiedzy w nielicznych, ale jednak istniejących publikacjach. Ale akryl to zbyt świeże medium, żeby stać się przedmiotem zainteresowana specjalistów od przenoszenia malowideł ściennych. I do tego tu i ówdzie delikatne, koronkowe wręcz wypukłe reliefowe zdobienia i fragmenty pokryte złotem.

Miałam szczęście, mogąc liczyć na bardzo fachowe wsparcie prof. Edwarda Kosakowskiego z WKIRDS ASP w Krakowie, który życzliwie i cierpliwie odpowiadał na nasze niezliczone pytania – to jeden ze światowej klasy autorytetów w materii przenoszenia malowideł ściennych. Ale w gruncie rzeczy nikt nie mógł zagwarantować, że cokolwiek z tego wyjdzie. Trzeba było po prostu spróbować.

Spróbować też nie było łatwo. Wymyślaliśmy jakiś sposób tylko po to, żeby za chwilę odkryć, że połowa niezbędnych do pracy materiałów w Nepalu jest nieosiągalna. Andy przeprowadzał rozliczne próby na miejscu, ja eksperymentowałam z niewielkimi fragmentami malowideł, które Andy mi przysłał. Myślałam i zanudzałam prof. Kosakowskiego. W końcu mieliśmy koncepcję i listę potrzebnych materiałów, które dzięki szczodrości Darka „Kuma Chenpo” wkrótce trafiły w ręce Andy’ego.

Nie spotkałam się z przypadkiem, żeby ktoś wykonał transfer malarskiej dekoracji całego wnętrza tych rozmiarów. Najczęściej to kilka metrów kwadratowych, jakiś fragment. Żeby porwać się na zdjęcie ze ścian ponad 100 m2 malowideł trzeba mieć mnóstwo szaleńczego entuzjazmu.

Najpierw rozpuszcza się klej – trzeba podgrzewać, pilnować temperatury i mieszać, mieszać, mieszać. Tego kleju potrzebne były całe kubły. Najpierw malowidło pokrywa się jedną warstwą kleju i suszy. Suszenie nie może przebiegać zbyt szybko ani zbyt wolno. Nakładając klej trzeba uważać, żeby był równo rozprowadzony i nie ściekał, potem trzeba pilnować temperatury i wilgotności w pomieszczeniu. Potem druga warstwa kleju. Na to cienka bibułka i znów klej. I dwie warstwy gazy.

Andy pracował bez wytchnienia, i dokonał niemożliwego. Zdjął ze ścian świątyni komplet malowideł przedstawiających historię życia Buddy.

Nietrwałość, o której wciąż powinniśmy pamiętać, dała o sobie znać w wyjątkowo dotkliwy sposób. Nie mogłam uwierzyć, że Andy’ego już nie ma. Prace zostały przerwane.

Kiedy zaproszono mnie do Katmandu, żebym pomogła skończyć prace przy malowidłach, budynek świątyni był już po remoncie. Ściany zostały wzmocnione, przeprowadzono niezbędne naprawy konstrukcji i położono nowy tynk wewnątrz.

I tak oto pewnego lipcowego dnia 2016 roku wylądowaliśmy w Katmandu – towarzyszył mi mój syn, Maksymilian. Mieliśmy pracować z ekipą lamów i wolontariuszy, którym przewodził lama Phurpu Dała – świetny menager i organizator.

Takie zdjęte ze ściany malowidło należy najpierw opracować od odwrocia. Ten profesjonalny termin oznacza nałożenie na tył malowidła warstwy czegoś, co zastąpi tynk – najczęściej to mieszanka odpowiedniego kleju i pokruszonego tynku lub piasku z kredą. Potrzebny nam był klej, niedostępny w Nepalu - na szczęście mogliśmy liczyć na pomoc Darka „Kuma Chenpo”, który od początku prac zaangażował się w zaopatrzenie w potrzebne materiały.

Czekając na klej rozpoczęliśmy prace przygotowawcze. Zdecydowano, że malowidła zostaną naklejone na arkusze wodoodpornej sklejki, a potem wraz z nimi zamontowane na ścianach. Trzeba było wobec tego podzielić płaty malowideł w ten sposób, żeby pojedynczy fragment nie był większy niż arkusz sklejki. Do tego należało uwzględnić możliwe linie podziałów – było oczywiste, że cięcia mogą przebiegać wyłącznie przez partie tła, które stosunkowo łatwo zrekonstruować. Podziwiam cierpliwość ekipy stolarzy, których zmuszałam do cięcia sklejki w łuki i zygzaki, jak również ich precyzję – docięli sklejkę perfekcyjnie. My w tym czasie cięliśmy malowidła na mniejsze fragmenty.

Następnym etapem było nałożenie na tzw. odwrocie (trywialnie mówiąc – tył) malowidła kilku warstw kitu. Wykorzystaliśmy między innymi utłuczony na pył tynk ze zburzonej świątyni, mieszając go z klejem i kredą. W pracy pomagali lamowie, mnisi, byli mnisi, przyjaciele, krewni i znajomi Królika i oczywiście Maks. Nasze działania budziły zainteresowanie także wśród gości Guesthouse’u [Benchen Vihar Guesthouse to hotel dla zagranicznych gości, będący własnością klasztoru – przyp. red.], którzy chętnie zaglądali, by przyjrzeć się postępom prac, a czasem trochę pomóc.

Nigdy jeszcze nie miałam do czynienia z tak fajną ekipą – wszyscy pracowali z wielkim oddaniem i entuzjazmem. Mimo że warunki dalekie były od profesjonalnego ideału, radosna i przyjazna atmosfera wynagradzała wszelkie niedogodności.

Kiedy już odwrocia malowideł były opracowane, zaczął się najbardziej ekscytujący etap prac – usuwanie licowania. Przekładając na ludzki język – należało zdjąć z malowidła warstwy tkaniny i kleju. Stopniowo, spod warstw gazy i bibuły wyłaniały się piękne malunki. Widziałam je po raz pierwszy i uderzyła mnie żywa kolorystyka, a przede wszystkim niesamowita dbałość o szczegół i perfekcję w każdym calu. Monumentalny cykl scen z życia Buddy, mający powierzchnię ponad stu metrów kwadratowych został namalowany z precyzją miniaturzysty. Malowidła zachwycają subtelnością, klarownością i precyzją wykonania. A poza tym emanują radością tworzenia. Po sposobie, w jaki potraktowane zostały drobne detale, tworzące tło dla zasadniczych scen, widać, że artysta pracował z wielkim oddaniem i entuzjazmem. Dla mnie był to wzruszający moment – i myślę, że dla wszystkich, którzy brali udział w pracach, też. Wszyscy mogli zobaczyć, że to działa, że malowidła zostały uratowane.

A potem nastąpił etap naklejania poszczególnych płatów malowidła na sklejkę i montaż na ścianach. Oczywiście tu i ówdzie powstały ubytki – nie dało się ich uniknąć, gdy w czasie trzęsienia ziemi popękał i pokruszył się tynk. Widać spękania oraz zniszczenia, ale one dadzą się naprawić. Biorąc pod uwagę fakt, że nie było czasu na wstępne zabezpieczenie malowideł przed zdjęciem ze ścian, na podklejenie łusek spękanej farby i wypełnienie spękań, na wielomiesięczne prace przygotowawcze zanim podjęto próbę oddzielenia malowidła od podłoża – a tak to w normalnym trybie powinno wyglądać – to, ile udało się ocalić i w jak dobrym stanie, jest niezwykłe i zdumiewające.

Czuję wielką wdzięczność, że mogłam wziąć w tym udział.

Więcej zdjęć w Galerii.

 


JESTEŚMY RÓWNIEŻ NA
NASZE KANAŁY NA YOUTUBE
KALENDARIUM WYDARZEŃ
PRZEKAŻ DAROWIZNĘ
NEWSLETTER

ZAPISZ SIĘ

Ta strona korzysta z plików cookies. Możesz je kontrolować za pomocą ustawień swojej przeglądarki internetowej. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że akceptujesz stosowanie plików cookies.