Jego Eminencja Drubłang Sangje Njenpa Rinpocze
Pierwszy Sangje Njenpa Rinpocze był Synem Serca siódmego i głównym nauczycielem ósmego Karmapy. W ten sposób stał się Jab-Se, czyli jednym z ogniw Linii Ojca-Syna, znanej też jako Złoty Różaniec Linii Kagju. Wszyscy kolejni Sangje Njenpowie słynęli z utrzymywania czystej dyscypliny monastycznej, bezgranicznego współczucia i niezrównanego wglądu w ostateczną prawdę, doskonałości w medytacji i ogromnej wiedzy.
Jego Eminencja Dziesiąty Drubłang Sangje Njenpa Rinpocze urodził się w 1964 roku powyżej świątyni Paro Taktsang (Tygrysie Gniazdo) w Bhutanie. Rozpoznany został i intronizowany w Rumteku przez XVI Karmapę.
Od najmłodszych lat studiował filozofię buddyjską pod kierunkiem wielu nauczycieli tradycji Kagju i Njingma, między innymi Jego Świątobliwości XVI Gjalłanga Karmapy czy Jego Świątobliwości Dilgo Khjentse Rinpoczego. Po dziewięciu latach studiów w Instytucie Nalanda w Rumteku uzyskał tytuł aczarji. Po kolejnych trzech latach studiów otrzymał tytuł pandity mahasiddhy.
Obecnie mieszka w klasztorze Bencien w Katmandu.
Drubłang Sangje Njenpa Rinpocze jest głównym tulku i opatem klasztoru Bencien, zarówno tego w Tybecie, jak i tego w Nepalu. Sprawuje też pieczę nad zagranicznymi ośrodkami Bencien, w tym także nad Związkiem Buddyjskim Bencien Karma Kamtsang w Polsce.
PRZEPOWIEDNIA ODRODZENIA DZIESIĄTEGO SANGJE NJENPY RINPOCZEGO
Mahasiddha Wirupa, chwała Nauk,
Ukazujący się dla dobra istot jako Denma,
Roztańczony spektakl esencji niezrównanej przebudzonej aktywności –
Na wschód stąd, w południowej części kraju Dharmy,
Paro, siedziby spełnionego Mahaguru,
W domu ubogiej, lecz czystej rodziny,
Ojciec nosi imię bliskie Przyjacielowi Słońca,
Imię matki wiąże się z Dharmą,
Dziecko z roku smoka jest prawdziwą i niedościgłą emanacją.
Wyrazie przebudzonej aktywności, cudowny blasku praktycznych pouczeń,
Dziedzicu klejnotowej mali linii przekazu sedna znaczenia,
Modlę się, byś kiełznał i przywodził do dojrzałości wszystkich w przestrzeni sfery wpływu.
Szesnasty Karmapa
AUTOBIOGRAFIA
19 listopada 2017 roku, w dniu swoich pięćdziesiątych czwartych urodzin, w trakcie udzielania przekazu do Kangjuru w klaszorze Rumtek, Sangje Njenpa Rinpocze wygłosił mowę, w której opisał krótko swoje życie tulku oraz relacje ze swym wieloletnim opiekunem, asystentem, doradcą i duchowym nauczycielem – Lamą Tenamem.
Dobrze, odpowiem na osobiste pytanie, bo gotów ktoś pomyśleć, że skoro noszę imię Sangje Njenpy, musiałem spaść z nieba. Nie spadłem. Urodziłem się w Bhutanie, w Paro Taktsangu. Moi rodzice i najbliżsi byli biedni. Bliżej niż do bogatych było im z pewnością do nędzarzy. Mieszkali w górach pośród jałowych skalnych urwisk. Nie posiadali ziemi. Nie mieli nic. W takiej rodzinie przyszedłem na świat.
Nie mogę przyzwyczaić się do myśli, że jestem inkarnacją Sangje Njenpy. Do dziś mam z tym kłopot. Powiedziano przecież, że takie rzeczy nie dzieją się bez powodu. Nie są to, podkreślam, przechwałki. Nie zamierzam też kłamać. Niemniej, rzecz jasna, zastanawiam się, czemu miałoby to służyć.
Kiedy słucham o nich albo czytam biografie [poprzednich Sangje Njenpów], widzę, że nie ma we mnie zgoła nic z tamtych lamów. Nic z ich medytacji, której poświęcali całe dni i noce, nic z ich czystego widzenia, z miłości, współczucia i urzeczywistnienia. Z tego powodu nie przystoi mi myśleć „jestem Sangje Njenpą”. Niemniej otrzymawszy takie imię, trzeba zrobić wszystko, by nie okryć go niesławą. Starać się ze wszystkich sił, żeby do tego nie doszło.
Kiedy miałem trzy lata i dostałem to imię od Karmapy Rangdziunga Rikpi Dordże, który orzekł, iż jestem inkarnacją Sangje Njenpy, niedościgły Wadżradhara Kjabdzie Khjentse Rinpocze powiedział, że koniecznie muszę udać się do Rumteku. W ten sposób znalazłem się w rezydencji Karmapy w Gangtoku, w Sikkimie. Nim skończyłem sześć lat, Rangdziung Rikpi Dordże nauczył mnie alfabetu. Zrobił to osobiście, musiałem więc mieć ogromną zasługę i szczęście.
Z perspektywy doczesności Karmapa nie obsypał mnie przywilejami poprzednika. Zamieszkałem w pokoju numer siedem. W zwykłej, skromnej mnisiej celi, nie w komnatach czy rezydencji tulku. Do wychodka wędrowało się z niej pięć minut. Kiedy uznano, że wymaga remontu, przeniosłem się do numeru dziesięć. Kuchnia? Na miejscu. Podobnie jak jadalnia i sypialnia. Tak mieszkałem.
Opiekował się mną i miał na mnie oko ten sam stary mnich, który jest ze mną do dziś, Tenam. Początkowo był z nami jeszcze jeden wiekowy mnich, ale zmarł, kiedy miałem jakieś trzynaście lat. Uczył mnie czytać i pisać na podstawie historii Guru Rinpoczego, zwanej „Pema Kathang”, którą przerabiałem pod tym kątem trzynaście razy. Ortografii uczyłem się z „Pouczeń z górskiego odosobnienia” Karmy Czagme – czternaście razy od deski do deski. Nie było lekko, naprawdę.
Byliśmy zdani na siebie. Stary mnich chodził żebrać. Nosił torbę z napisem „Proszę o trochę ryżu”. Ciężko się było z tego utrzymać. Rodzice byli biedni, ledwie wiązali koniec z końcem. Kiedy staruszek umarł, wszystko spadło na Tenama.
Trudno opisać dobroć, jakiej doznałem od wielkiego Wadżradhary, Kjabdzie [Dilgo] Khjentse Rinpoczego, który posyłał po mnie, ilekroć udzielał abhiszek, przekazów tekstów czy najważniejszych wyjaśnień. Dzięki temu mogłem otrzymać wiele głębokich nauk i kluczowych pouczeń. Poza tym Tenam powtarzał: „Lamów trzeba prosić o nauki bez względu na to, czy są z njingmapy, sakjapy czy gelugpy”. Brał mnie za rękę i prowadził gdzieś, mówiąc: „dają sedno pouczeń”, „będzie lung”, „udzielają abhiszeki”. „Człowiek musi prosić o abhiszeki – powtarzał. – Człowiek musi prosić o wyjaśnienia”. Czasem był miły, czasem mi przyłożył. I słusznie. Ktoś musiał. Zabierał mnie wszędzie, to po dobroci, to bardzo stanowczo. Był dla mnie niesłychanie dobry. I tak to dzięki niemu wyglądało.
To nie było łatwe dzieciństwo. W Rumteku przebywali również zamożni lamowie i tulku. Klasa posiadająca. Dostawali też jedzenie z komnat Karmapy. My byliśmy zdani na labrang, ja musiałem wyżywić się sam.
Tenam robił, co mógł. Kupował w Gangtoku podróbki i sprzedawał turystom z Zachodu jako antyki, utrzymując nas za zarobione w ten sposób pieniądze. W końcu musieliśmy za coś kupować teksty, które studiowałem. Po abhiszeki i pouczenia jeździło się nieraz bardzo daleko. Wszystko to było na jego głowie.
Wreszcie Karmapa Rikpi Dordże zabronił mieszkańcom Rumteku robienia interesów. Wszystkim z wyjątkiem starego mnicha Tenama. Teraz wiecie, jak było. Niektórzy z tamtych czasów z Rumteku jeszcze żyją. Nie powiedział „Tenam”, tylko „akama”. Gjalłang Karmapa pochodził z Dege, z Denmy Khog. „A akama niech zarabia dalej – polecił. – To dla tego tulku. Zostawcie go w spokoju”. Więc Tenam robił swoje. Ilekroć usłyszał silnik skutera, chował coś pod szatę i wybiegał. „Sto. To dwieście”. Wtedy chodziło o setki, dziś rozmawialibyśmy o setkach tysięcy. To nie były żarty. Tak wyglądały jego interesy. Za zarobione pieniądze uczyłem się odprawiania rytuałów i otrzymywałem nauki tantryczne.
Mając siedemnaście lat, znałem na pamięć wymagane tantry. Za czasów Karmapy Rikpi Dordże po opanowaniu rytuałów zostawało się formalnie mistrzem ceremonii. Kiedy nadszedł mój dzień, dostałem od Karmapy szaty. To była pomyślna dlań astrologicznie środa, która w dodatku zbiegła się z zawieszeniem na świątyni złotych insygniów. Poszczęściło mi się z dobrymi znakami.
Pod względem materialnym nic od niego nie dostawałem. Ani jedzenia, ani dachu nad głową. W sprawach doczesnych miałem naprawdę pod górkę. Zwyczajnie biedowałem. Kiedy myślę o tym dzisiaj, widzę, że nie było lepszego rozwiązania. W sumie nie bardzo wiadomo, co właściwie stało się z wieloma z tych, którzy mieli wtedy rezydencje i odgórnie napełniane miski. Natomiast my, biedni, będący wtedy na dnie, mogliśmy odbierać takie nauki, spotykać wielu lamów i prosić ich o najważniejsze pouczenia.
W żadnym razie nie chwalę się zdolnością jasnowidzenia, otrzymanymi przepowiedniami, piastowanymi stanowiskami ani czystymi wizjami. Mówię tylko, że zaczynałem naukę od alfabetu i ortografii, że nie miałem co jeść i co pić, że musiałem zmagać się z własną niewiedzą i że zmagania przynoszą rezultaty. To wszystko, co mam do powiedzenia na ten temat. Jeśli się nie przykładamy, jeśli trwamy w samozadowoleniu ze swojej pozycji, majątku i władzy, raczej nie zdobędziemy wielkiej wiedzy. Z pełnym przekonaniem mówię, że stanowi to przeszkodę, czy też niesprzyjającą okoliczność, w rozwijaniu się i zabieganiu o nauki i kluczowe pouczenia wszystkich mistrzów. Kiedy przychodzi do studiowania, bycie zwykłym mnichem po prostu popłaca. Przeżyłem w pokojach numer siedem i dziesięć pośród innych mnichów i razem z nimi ukończyłem też studia.
Do sziedry musiałem chodzić ze swoją poduszką. Poduszka ważna rzecz, nieprawdaż? A jeśli zostawić ją w sali, na czym siedzieć w pokoju? Tak więc po zajęciach nosiłem ją również z powrotem. Razem ze stolikiem na teksty. Nie miałem „asystentów”, tylko Tenama. Raz mógł ze mną pójść, innym razem nie. Wtedy nosiłem wszystko sam, na głowie.
Był dla mnie bardzo dobry. I sam nie miał lekko. Odciskał na mnie swoją nieustępliwość. Co z tego wynikało? Możność spotykania wielu lamów i duchowych przyjaciół oraz proszenia ich o nauki, kluczowe pouczenia, przekazy tekstów i abhiszeki. Czyli jednak coś, nieprawdaż? Choć w dzieciństwie miewałem trudne chwile i, jak sądziłem, zły los, w ostatecznym rachunku okazał się on darem. Gdybym zamiast tego przesiadywał w jednej z owych „rezydencji” z odgórnie napełnianą miską, nie miałbym czasu na odbieranie pouczeń, bo zbyt pochłaniałoby mnie dźwiganie własnego imienia i powtarzanie sobie, że jestem zupełnie wyjątkowy.
Trzeba szanować duchowych nauczycieli. O lamach nie wspominając. Angielskiego uczył nas świecki imieniem Gonpo. Podczas lekcji on siedział na krześle, my na podłodze. Ilekroć go potem spotykałem zawsze wstawałem. Choć nie udzielał mi żadnych tajemnych pouczeń, w umyśle zawsze pojawiała się myśl „duchowy nauczyciel”. I podnosiłem się, mimo że protestował.
Nauczyciel to także ktoś – wyświęcony mnich czy nie – kto pokazuje nam drogę, gdy jej nie znamy, i sprowadza na właściwą ścieżkę, kiedy z niej zbłądzimy. Ktoś, kto pomaga zrozumieć nierozumiejącemu i zobaczyć niewidzącemu. Opisując duchowego nauczyciela, zawsze myślę o tamtych trudnych latach, o braku statusu i zmaganiach z zaspokojeniem najbardziej podstawowych potrzeb.
Lama Tenam sam wiele przeszedł. Żebrał i zbierał drewno na opał. Tam oznaczało to spotkanie z pijawkami i rany na nogach. Raz ostrze siekiery omsknęło się i wbiło w stopę. Wrócił zalany krwią. W dodatku znosił te niewygody nie z myślą o sobie. Najpierw był w obozie Buxa, potem przez osiem lat w klasztorach Sera, Drepung i Ganden. Nazywa ten czas „beztroskim”. Sam skazał się na trudności, ponieważ Karmapa Rikpi Dordże i wielki Wadżradhara Kjabdzie [Dilgo] Khjentse poprosili go, żeby się mną zaopiekował. W ten sposób został moim nauczycielem i służącym.
Mam pięćdziesiąt trzy lata i wszystko, czego się nauczyłem, skromna wiedza i zrozumienie, otrzymane abhiszeki, przekazy i pouczenia zawdzięczam lamom, z którymi miałem dharmiczny związek – z wielkim Wadżradharą Kjabdzie Khjentse oraz Gjalłangiem Rikpi Dordże na czele. Było ich tylu, że nie zdołałabym tu wymienić choćby imion. Darzę ich wiarą, która bierze się z karmy i zasługi. A zawdzięczam to przede wszystkim dobroci mojego nauczyciela duchowego, starego mnicha Tenama.
Nauczyciel jest bardzo ważny. Każdy młody tulku powinien mieć kogoś, kto sprawia, że dojrzewamy i rośniemy, a jednocześnie darzy sympatią i ma najlepsze intencje. Kogoś, kto myśli: „on musi być pożyteczny dla nauk Buddy”, „on musi służyć istotom”, „on musi zmierzać do wyzwolenia wzorem swych poprzednich wcieleń” – i kto całym sercem w to wierzy. Jeśli się go ma, nauczyciel odgrywa kluczową rolę w stopniowym ziszczaniu wizji wcześniejszych inkarnacji. Natomiast trafiając na nauczyciela lub sługę złego, słyszy się: „wszyscy idą dziś na przedstawienie”, „wieczorem będą tańce”, „otworzyli nowe kino”, „tam jest świeże mięso”. Ten prowadzi na manowce, a to bardzo niedobrze.
Warto zatem mieć nauczyciela. Najlepiej wykształconego. Jeśli trafi się na takiego – świetnie. Jeżeli nie – najbardziej liczą się dobre intencje. O ile są one, nie przeszkadza nawet brak wiedzy. Tenam nie miał żadnego wykształcenia. Studiował winaję i o niej coś wiedział. „Winaję znam dobrze – powiadał – i jestem gotów debatować o niej z każdym”. I rzeczywiście przyswoił ją podczas klasztornych studiów. Znał na pamięć większość reguł i Sutrę indywidualnego wyzwolenia. Recytował je jak z nut, z czym problem mają nawet wielcy gesze. Poza tym nie wie zupełnie nic. Ale ma dobre chęci.
Uzbrojony w nie, ruga mnie nawet teraz, gdy mam pięćdziesiąt trzy lata. Patrząc w oczy, zawsze i wszędzie. „Po pierwsze, było tak, po drugie, było inaczej, po trzecie, wcale nie”. „Nie powinieneś był tego powiedzieć”. „Źle zrobiłeś”. Ja na dziedzińcu, on na najwyższej kondygnacji świątyni. I zaczyna się: „Niepotrzebnie się odzywałeś. Co to miało znaczyć? Jeśli nie umiesz milczeć i musisz otworzyć usta, powinieneś robić to z sensem, a nie tak, jak dzisiaj. Szkoda. Naprawdę lepiej było nic nie mówić. Teraz ludzie będą pytać: co to za człowiek?”.
Tak to właśnie wygląda. I bardzo dobrze. Jeśli wałkuje się to od małego, zanim ukształtuje się wyobrażenie „nauczyciela”, ma się w głowie wzorzec dyskomfortu, który okazuje się bezcenny, gdyż przypomina o sumienności. Gdyby nie on, kto wie, co by ze mnie wyrosło? Muszę być ze sobą szczery. Naprawdę nic nie było przesądzone.
Zawsze się mną opiekował. Surowy, ale i łagodny. Warto mieć kogoś, kto mówi takie rzeczy, i warto chcieć ich słuchać. Skoro normę stanowiła krytyka, kiedy czasem jej oszczędził, pojawiał się lęk, że może być chory. Gdy przez cały dzień mnie nie skarcił, zaczynałem się bać, że coś mu dolega, i nawet próbowałem go pocieszać. Spokój przywracała mi dopiero kolejna bura. Bez codziennej reprymendy martwiłem się, że zaniemógł albo posmutniał. Po oswojeniu się z nią, powszednia porcja gderania podnosiła mnie na duchu, a zaczepne „i co?” poprawiało humor. Rozanielone milczenie wprawiało natomiast w niepokój czy wręcz strach.
Słowem, tak właśnie wyobrażam sobie duchowego nauczyciela. I za to go cenię. W żadnym razie nie twierdzę, że skoro urodziłem się jako Sangje Njenpa, wystarczyło mi obudzić potencjał odziedziczony po poprzednikach. Bez żartów. Doskonale wiem, jak było i jest.
Jako dziecko zmagałem się z trudnościami i było mi naprawdę ciężko. Ale otoczyli mnie opieką dwaj święci lamowie, będący uosobieniem dobroci: wielki Wadżradhara Kjabdzie Khjentse i Gjalłang Rangdziung Rikpi Dordże.
Wadżradhara Dziamgon Kenting Tai Situ Rinpocze okazywał mi wielkie serce od najmłodszych lat. Bawił się ze mną, odkąd zamieszkał w Rumteku. To były inne czasy. W miesiącu mieliśmy dwa wolne dni: pełnię i nów. Tylko wtedy nie goniono nas do nauki czytania i pisania. Natychmiast biegłem do rezydencji Rinpoczego, tłukłem porcelanowe miski, termos i zalewałem wszystko wodą. A on na to: „Przychodź, kiedy tylko możesz”. Albo: „Stłukło się? Od tego jest. Proszę, roztrzaskaj sobie coś jeszcze”. Właśnie takim byłem dzieckiem, a on odnosił się do mnie dokładnie w taki sposób. Bawiliśmy się i razem tłukliśmy miski. Podobną dobroć okazywał mi także jego nauczyciel.
Ta niezrównana dobroć rozciągała się także na Dharmę i Rinpocze nie szczędził mi sedna pouczeń, świętych nauk mahamudry, abhiszek i przekazów tekstów. Za jego sprawą czuję się odpowiednim naczyniem, uczniem obdarzonym współczuciem świętych i obsypywanym przez nich naukami.
To także zawdzięczam dobroci mojego duchowego nauczyciela, lamy Tenama. Zawsze ciężko pracował, a w jego torbie nie ma grosza. Tenam nie posiada zupełnie nic. Dosłownie. Wie to każdy, kto go zna. Jeśli poprosicie, żeby pokazał, ile ma przy sobie pieniędzy, zobaczycie puste ręce. Każdą rzecz, którą dostał, oddał klasztorowi.
Wszystkie bez wyjątku posągi w tej świątyni są ofiarami, dedykowanymi żywym i umarłym. Nie zmarnowałem nawet jednej rupii z darów, które otrzymuję w intencji zmarłych. Nie próbuję w ten sposób pozować na wielkiego czy surowego człowieka. Mówię to, ponieważ należy tak postępować.
Kiedy informują mnie, że ktoś umarł i proszą o zrobienie phoła, brakuje mi współczucia i mocy potrzebnych do poprowadzenia świadomości. Zastanawiam się tylko, czy przeznaczyć ofiarę na sporządzenie symboli Ciała, Mowy czy Umysłu. W ten sposób powstały wszystkie te posągi. W Indiach i Nepalu ciągle zamawiam zestawy siedmiu złoconych ofiarnych miseczek i srebrne maślane lampki, by ofiarować je w obecności Gjalłanga Karmapy albo Tai Situpy. Podobnie z thangkami i innymi przedmiotami rytualnymi. Nie chcę nawet grosza z dedykowanych tak ofiar. Nie mam współczucia ani mocy, potrzebnych do przeprowadzenia świadomości, więc zatrzymanie sobie czegoś byłoby zupełnie niestosowne. Mógłbym, rzecz jasna, zbudować dom albo kupić samochód, ale to nie brzmi dobrze, nieprawdaż?
Uznając, że to nie przystoi, gdyż nie posiadam współczucia, mocy ani nawet przeświadczenia, że jestem inkarnacją poprzednich Njenpów, przeznaczam ofiary na sprawy związane z Dharmą, zamawiając symbole Ciała, Mowy i Umysłu. Tego właśnie trzeba zmarłym. W końcu nasłuchałem się: „Nie zatrzymuj dedykowanych ofiar. Nie wolno tego robić. Nie wystarczy nosić tytuł lamy. To recytujesz mantry, to znów nie, a nawet jeśli, nie robisz tego należycie”. I tak za otrzymane pieniądze zamawiam w Nepalu wizerunki, które przysłane są potem tutaj. Dokładnie w ten sposób.
Tenam nie ma więc grosza. Pilnuje za to niebieskiego woreczka, w którym trzyma szaty: dolną i czerwoną górną. To jego cały dobytek. „Jeśli jutro umrę – powiada – wrzućcie je w ogień”. To wszystko. „Musicie zabrać ciało. Zabrać i spalić razem. Nie wyrzucać”. Sam nie zaoszczędził na to nawet grosza. Tak właśnie wyobrażam sobie duchowego nauczyciela. Taki mam jego obraz. Z dolną i górną szatą (nowych nie zamawia). I czystymi intencjami. Wszystko, co dziś mam, zawdzięczam jego dobroci.
Jest już stary, a z życiem, jak wiadomo, nigdy nie wiadomo, niemniej proszę was wszystkich o modlitwę w jego intencji i błogosławieństwa, by póki z nami jest, nie musiał zmagać się z chorobą. To moja prośba.
Nie mam do powiedzenia nic więcej. Od najmłodszych lat – poczynając od nauki po kontemplację i medytację – nic nie idzie mi tak, jak powinno. Mimo to ciągle siedzę na tronie i mówię o Dharmie. Nie czuję się dobrze na podwyższeniu, podczas gdy wy, świątobliwi, siedzicie na podłodze. Wyznaję to przewinienie na głos i z całego serca żałuję. Proszę, bądźcie dla mnie wyrozumiali.
Jesteście wyjątkowo mili. To wszystko.
Z tybetańskiego na angielski przełożył Hernan Barthe. Na polski tłumaczył Adam Kozieł.